Tarnovia Tarnowo Podgórne

Aktualności

Majówkowy raport - blog Paweł Zaleśny
9 maj 2017
Gdy jego koledzy ścigali się na Karpackim Wyścigu Kurierów on postanowił, że majówkę spędzi na wyścigach w Polsce.

Chciałem w tym wpisie nieco ponarzekać na pogodę. Tak po prostu, żeby sobie ulżyć. Od tego zamiaru odwiódł mnie jednak Marcin Karbowy, który udostępnił dziś na swoim "wallu" wspomnienie z Kluczborka sprzed sześciu lat. Ówczesna majówka postanowiła odziać się w iście zimowe szaty, a my jako juniorzy młodsi mknęliśmy po dziurawych drogach przez śnieg i wiatr. W tym roku jednak nie jest tak źle, powiem nawet więcej - jest ciekawie!

Podczas gdy reszta drużyny wspinała się na wyżyny podczas Karpackiego Wyścigu Kurierów, ja postanowiłem przejąć inicjatywę i w porozumieniu z trenerem zorganizowałem solową kampanię na polskim podwórku. Na pierwszy strzał poszedł Wyścig o Puchar Wójta Gminy Chrząstowice, niegdyś Puchar Polski dla młodzieżowców. Towarzystwo na starcie raczej kameralne, około czterdziestu zawodników i 120km do pokonania. Po fali ataków udało się utworzyć sensowną, ośmioosobową ucieczkę w której współpracowaliśmy aż do ostatniej rundy. Pod koniec zaczęła się mała wymiana, ostatecznie jednak wpadliśmy na finisz razem, z czego mnie przypadło trzecie miejsce w elicie i drugie w orlikach. Wynik cieszył, wiedziałem jednak, że to dopiero przedbiegi i kolejne dwa dni będą na prawdę ciężkie. Pakowanie, prawie 400km transferu za sterem i przed dziesiątą wieczorem byłem już w okolicach Baboszewa, gdzie nazajutrz miał się rozegrać słynny Memoriał Andrzeja Trochanowskiego, znakomitego trenera warszawskiej Legii, należący do kalendarza UCI.

 

Ten jak i następny wyścig wystartowałem w drużynie Pomorzan dzięki gościnności drużyny GKS Cartusia, którą serdecznie pozdrawiam i dziękuję za godną obstawę. W tym miejscu przechodzimy do kwintesencji tego, o czym wspomniałem w nagłówku. Na starcie chłodno, banery reklamowe powiewają zdecydowanie za mocno a w stawce zawodników na próżno szukać statystów, większość 120-osobowego peletonu stanowili solidni kolarze. Ściganie rozpoczęło się praktycznie od startu. Tam, gdzie nie było rantów, była walka o pozycję, żeby na takowych znaleźć się jak najbliżej czoła. Nieskromnie przyznam, że całkiem nieźle mi ta sztuka wychodziła. Na około 3 rundy do końca inicjatywę przejęła drużyna Kolss BDC, wychodząc na przód i mocnym pociągnięciem rozszarpując peleton na strzępy. Tu już nie wystarczyło być z przodu. Do utrzymania się w czołówce trzeba było także zgranej drużyny, gdyż w pierwszej grupie znalazło się tylko 19 zawodników. Reszta wyścigu to istne przeciąganie liny między wspomnianą grupą, a kilkunastoosobową pościgówką, w której się znajdowałem. W najlepszych momentach mieliśmy do nich niecałe pół minuty, tamci jednak nie próżnowali i ostatecznie przyjechaliśmy ponad dwie minuty za zwycięskim Aloisem Kankowskim. U nas z kolei walka toczyła się o ostatnie premiowane miejsca, z której zwycięsko wyszedł nasz świeżo upieczony mistrz świata - Adrian Tekliński. Ja zająłem 23. miejsce, a wśród młodzianów byłem trzeci.

 

Tutaj zbliżamy się do miejsca, gdzie naiwnie wierzyłem, że już nic gorszego nie może nas spotkać. O tym jak bardzo się myliłem świadczą chociażby wyniki z Memoriału Romana Siemińskiego, na których sklasyfikowano siedemnastu zawodników. Niska temperatura podsycana gwałtownymi podmuchami wiatru skutecznie zniechęcała do podjęcia rękawic, wszyscy po podpisaniu listy startowej najchętniej znaleźliby się z powrotem w klubowym busie. Nie trwało to długo, bo od razu po starcie zrobiło się gorąco. Nic nikogo nie obchodziło, że do przejechania ponad 170km. Od samego początku atmosfera była bardzo nerwowa, walka o pozycje jak na ostatnich kilometrach. Potem zakręt w prawo, boczny wiatr i powtórka z rozrywki. Nie wiem nawet kto, po co i jak, po prostu jechałem widząc przed sobą kolejnych zawodników odbijających z rezgygnacją do prawej. Udało mi się przetrwać kryzys i przepchać do czołówki. Długo się tym korzystnym

 

położeniem nie cieszyłem, gdyż w trakcie tej batalii moje tylne koło dogłębie zwiedziło wnętrze jednej z drogowych wyrw. Nie muszę chyba wspominać, że na wóz techniczny czekałem przez jakieś dziesięć grupek zawodników. Wymieniłem koło, wsiadłem "za klapę" i liczyłem, że uda się jakoś doścignąć czołówkę. Po sześciu kilometrach cel postanowił się oddalić, bo powietrze z tylnego koła znowu wyparowało. Kolejny postój, tym razem już sam "koniec wyścigu" czekał za mną na wymianę sprzętu. Pogoń, pogoń i jeszcze raz pogoń. Dogoniłem kolumnę, konsekwetnie przechodziłem po kolejnych jej ogniwach do peletonu, a raczej do tego, co z niego zostało. Wszystko fajnie pięknie, tyle, że między ostatnim a pierwszym zawodnikiem było jakieś 300 metrów różnicy. Tu już oficjalnie złożyłem broń, przejechałem runde rozjazdu i wróciłem do samochodu. Wkrótce okazało się, że nie miałem czego żałowac, bo mój los podzieliła ponad setka zawodników. Krzywdząco zachowali się sędziowie względem grupy pościgowej, którą zdjęto przed wjazdem na ostatnią rundę, omijając przepisowy limit czasu zwycięzcy. Było to tym bardziej niezrozumiałe, że do wypłacenia zostały trzy nagrody pieniężne za miejsca 18-20. Cóż, miejmy nadzieje, że panowie przynajmniej wznieśli skromny toast za nasze nadszarpnięte zdrowie :)

 

Kłaniam się, Paweł Zaleśny.

pozostałe wiadomości